niedziela, 29 czerwca 2014

DZICY ZNAD GRANICY czyli dlaczego kolejna ekranizacja nie dorównała książce czyli ‘Savages. Ponad bezprawiem’ Dona Winslowa kontra ‘Savages” Oliviera Stone’a

"Dlaczego Lado ma oczy zimne jak głazy? Może dlatego, że widziały piłę łańcuchową w jego własnych dłoniach (...)
Niektórzy z tych siedmiu płakali, błagali, wzywali na pomoc Boga, swoje matki, mówili, że mają rodziny i moczyli się. Inni nic nie mówili, po prostu spoglądali z milczącą rezygnacją, która, zdaniem Lado, jest symbolem Meksyku. Nieszczęścia przyjdą, to tylko kwestia czasu. Powinni to wyhaftować jako motto na państwowej fladze."

No chyba nie tylko na meksykańskiej! Ale dzisiaj będzie o przekraczaniu granic hamerykańsko-meksykańskich. I książkowo-filmowych.

Kiedy mamy przed sobą mąkę, masło, jajka  i proszek do pieczenia, możemy się domyślać, że powstanie z tego ciasto. Podobnie jest ze składnikami książkowo – filmowymi – pewien zestaw elementów (a zwłaszcza  klisz) zapewnia określony... zaczyn i wypiek.
(No dobra, chciałam błyskotliwie zacząć od przepisu na metamfetaminę, ale nie znalazłam w sieci przepisu  - dziwne, nie? ;).

















Gdy więc bierzemy do ręki książkę Dona Winslowa ‘Savages’, w której występuje dwóch mężczyzn a między nimi kobieta (którego wybierze?) oraz starcie niezależnych handlarzy marihuaną z meksykańskim kartelem (kto będzie górą?), to raczej domyślamy się przebiegu akcji i finału. I finał będzie, a jakże, przewidywalny, dopóki nie dojdzie do ekranizacji, w której wszystko będzie musiało skończyć się dobrze, gdyż albowiem realizm jest domeną kinematografii europejskiej raczej. Tymczasem w powieści Don Winslow młodzieżowo i na luzie bawi się schematami i kompozycją oraz serwuje dowcipne przemyślenia o hamerykańskim duchu i nieświeżym narkotycznych chuchu – aż się zdziwiłam, że to szećdziesięcioletni dziad jest, a nie jakiś debiutant.

Chon, Ben i Ofelia tworzą nowy typ kaliforniskiej rodziny alternatywnej – trójkąt. Jeden z panów jest twardzielem z wojskową przeszłością, drugi zdolnym botanikiem i pełnym empatii działaczem charytatywnym. Łączy ich braterstwo i żyła do zakazanych interesów (sieć dystrybucji wysokiej jakości marihuany). Nie wiadomo, co do tego układu, oprócz drobnego ciała i młodej wadżajny, rzecz jasna, wnosi blondwłosa Ofelia, która na każdy problem reaguje jedną mantrą „Muszę iść na zakupy”(dzicy swojscy). Kiedy do spółki Ben&Chon zgłaszają się niemili panowie z meksykańskiego kartelu (dzicy zza granicy) z propozycją przejęcia interesu, nasza bananowa młodzież (no tego się nie spodziewacie!) odmawia a następnie udaje się na kolację w miasto, pali zioło i uprawia wspólnie seks (to tyle, jeśli chodzi o schematy ewakuacyjne – nawet ja by wiedziała, że czeba bardzo uciekać, noszprzeciesz).
Potem następuje konfrontacja z kartelem, a nasi niezależni przedsiębiorcy muszą walczyć o porwaną i podstępnie przetrzymywaną wadżajnę Ofelii, jak również jednocześnie o świetną jakość marihujany, bo amerykański rynek wymagający jest!
"Trudno o wolny stolik z tak krótkim wyprzedzeniem, chyba, że chodzi o Bena, króla hydromarihuany. Wtedy z pewnością znalazłoby się miejsce nawet przy ostatniej wieczerzy. Tak, ponaglaliby Jezusa, żeby szybciej jadł deser, żeby zrobił Benowi miejsce".

Cała sprawa wygląda trochę tak, że w rozsypaną na blacie kupkę mąki, bach, wali się pięścią i już posprzątane. Autor w wywiadach wspomina „I don’t event do drugs” (‘Nie robiem w narko’) i trochę widać, że pisząc, nie za bardzo przemyśliwał nad REALNYMI sposobami ochujania kartelu. Innymi słowy, risercz na temat narkobackgroundu robił w biblio, kapewu?
Z drugiej strony – jeśli wychowaliśmy się na filmach, które w czasie godziny muszą zmieścić kryminalny plot, więc suną do finału gładko jak prostownica po iberolokach, takie uproszczenia dają się zakąsić bez wstrętu dla logiki.
Zwłaszcza w wakacje.
A zwłaszcza dlatego, że powieść jest napisana oryginalnie: trochę lapidarnie, często skrótowo, zawsze bardzo potoczyście, z kolażowymi wklejkami retrospektywnymi, z didaskaliami niczym wprost ze scenariusza. I z dowcipem.

" Meksykanie bez przerwy giną na pustyni.
Nawet w południowej Kalifornii, nawet na samym środku pustyni nie zostawia się sześciu martwych Meksykanów, wśród tlących się szczątków trzech samochodów, nie zwracając niczyjej uwagi.
Tego wszystkiego można się spodziewać po drugiej stronie granicy, tak zachowują się Meksykanie.
Ale regularna bitwa w stylu meksykańskim – bomby i wraki wypalonych samochodów po tej stronie granicy?
To za dużo, panowie.
To oburzające.
To przerażające.
Stosy ciał mają leżeć po południowej stronie granicy albo na obszarach wyznaczonych dla gangów, a nie na drogach publicznych.
W południowej Kalifornii samochody traktuje się bardzo poważnie.
Kalifornijczycy bardzo poważnie traktują drogi. Przecież to właśnie po nich jeżdżą swoimi pieprzonymi samochodami."
 
I znów powołam się na wywiad z autorem, w którym wspomina on, że pisał tak, jak to słyszał i widział w głowie – jako ciąg przesuwających się scen,  poporcjowanych w kawałki. My, którzy też nie znamy narkobiznesu, a za to znamy kolejki po mięso w PRL-u, nie będziemy strasznie grymasić, jak ktoś nam serwuje 20 deka przemocy i 10 deko egzotycznego seksu, nieprawdaż.

Powieść Dona Winslowa jest nie tyle nawet skomponowana pod ekranizację, jest nie tyle nawet zaproszeniem ekranizacji na randkę już w pierwszym rozdziale - w istocie jest zdjęciem majtek i nadstawieniem tyłka Hollywoodowi (niestety Hollywood nie utrafił i w efekcie nie narodziło się udane dziecię, tylko FILMOWY BÓL ANUSA, no przykrość. Plus wybaczcie potoczystość językową ;)). Nawet zamiast okładki ma ta powieść  plakat promocyjny filmu Oliviera Stone’a (minus, minus, minus, bo film kiepski oraz każdej książce należy się OKŁADKA z prawdziwego zdarzenia – tu chyba wszyscy się zgodzimy?)

Zatem przejdźmy do rzeczonej EKRANIZACJI ‘Savages. Ponad bezprawiem’ Oliviera Stone’a, bo owszem, obejrzałam, bo bardzo mię zawsze interesuje, jak dozując składniki wizualne da się przekuć słowo w octan celulozy (czy z czego robią teraz taśmę filmową).
Muszę stwierdzić, że Olivier Stone albo doznał wypadku z uszkodzeniem rejonów mózgu odpowiedzialnych za dobre, filmowe decyzje albo za dużo się w życiu nażarł jaj z estrogenem, bo film postanowił sprzedać jako retrospektywną opowieść Ofelii, która w świetle zachodu słońca snuje się po plaży i coś tam burczy, że nam opowie o przeżywaniu orgazmów w duecie, chociaż nie jest dziwką („Wiem co myślicie”). A następnie w trakcie porwania zaprzyjaźnia się z szefową meksykańskiego kartelu w postaci Eleny (Salma Hayek), a to z powodu kompleksu braku matki.

Seriously, Olivier? Menopauzę miałeś? Oswajasz kobiecy punkt widzenia? Chyba cosik ci się pomyliło? Zwłaszcza fragmenty, w których królowa podziemia Elena-Salma upokarza i policzkuje swoich męskich macho podwładnych, są po prostu wzruszające. Zupełnie jakby Hilary Clinton wydała rozporządzenie, ze teraz w filmach o przemocy musowo trochę trzeba wprowadzić FEMINIZMU, bo inaczej przyznamy dodatkowe dotacje na szczelność granicy meksykańsko-hamerykańskiej.

Obawiam się jednak, że może powodem, dla którego film w ogóle powstał, jest John Travolta – wyłysiały, podstarzały scjentolog, którego nie chcieli nigdzie indziej (no bo serio – gdzie on ostatnio grał?). Postać grana przez Travoltę jest nieprawdopodobnie w stosunku do powieści rozwinięta, sprzedajna postawa rządowego agenta usprawiedliwiona (a jakże), a w finale pojawia się jako obrońca prawdziwych hamerykańkich wartości („aby nasze dzieci miały bezpieczniej”) i z uśmiechem na ustach WSZYSTKICH ARESZTUJE. Naprawdę - po książkowym końcu następuje przewijka (nastąp się, wcale tak nie było, tłumaczy Ofelia) i Travolta przybywa okrakiem na helikopterze w nowym, lepszym końcu - nie wiadomo czy śmiać się czy płakać (chyba płakać).

Bardzo żałuję, John, żeś ty przyszedł do mojego domu i pokalał mi monitor tym gniotem.


Taka drobna różnica w stosunku do oryginału, ale świadczy o tym, że  scjentolodzy majom dobrych negocjatorów do spraw jak ma wyglądać film z podopiecznymi organizacji (przypominam, że za obronę prawdziwych hamerykańskich wartości w starciu z kosmitami odpowiedzialny jest Tom Cruise).

Zatem ODRADZAM obejrzenie tego kolorowego gniota o hipisach, nawet jeśli mucho wąsatym kartelowym macho, pogrywającym z Eleną-Salmą, jest Benicio del Toro we własnej, intrygująco obleśnej osobie ;), a rzeczona Elena dostaje w finale z broni snajperskiej w silikonowe cycochy (tak, tak, nie jest letko na tej granicy ;).
Jako snajper wymiękłabym przy decyzji, w który cycek celować, hm.
.........
Zamiast tego polecam inny film o tym samym tytule – powstały 5 lat wcześniej „Savages” z nieżyjącym już Philipem Seymourem Hoffmanem i nadal żyjącą Laurą Linney – opowieść o dorosłym rodzeństwie, które musi zająć się starym, schorowanym  ojcem. Bardzo dobry kawał obyczajowego, choć ponurego kina. A tytułowe ZDZICZENIE jest tylko emocjonalne – gdzieś między wierszami dowiadujemy się, dlaczego zarówno brat jak i siostra nie byli zdolni, każde obstalowane w swoim życiu i ambicjach, do stworzenia normalnych związków i rodziny.

Bo wiadomo – zdziczenie zdziczeniu nie równe. Amen.

9 komentarzy:

  1. Zatem sobie podaruje. Dzięki za recenzję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prosz. Doprawdyż, jak będzie coś niekontrowersyjnie godnego polecenia to dam znać.

      Usuń
  2. Jejku, dzięki Tobie wiem, jakie filmy mam omijać. Omijam wszystkie na razie.
    Pamiętam, jak mi poleciłaś ten grecki, co to było? Pół nocy z wrażenia nie spałam!
    Delektuję się Twymi tekstami jak jałówka łąką, przeżuwając po wielokroć i znajdując coraz to nowe smaczki. Żyła mnie położyła :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego greckiego nie miałabym odwagi polecić publicznie, oraz przypuszczam, że obecnie sama nie jestem na etapie oglądania takich rodzinnych eksperymentów (chodzi o "Kieł" Lantimosa)

      Usuń
  3. Wpis zapewne lepszy i od filmu i od książki, chociaż nie jestem całkiem pewien, bo filmu nie widziałem, książki nie czytałem, a wpis tak długi, że przy końcu gubię już łączność z początkiem. Może to z powodu przecudnego zdjęcia Salmy. I proszę mi tu nie wyjeżdżać z silikonem, bo mi to pachnie zazdrością. Poza tym, gdyby wszystkie silikonowe biusta tak wyglądały, to ja nie mam nic przeciwko silikonowi. I na pewno bym nie mógł wystrzelić z karabinu w żaden z tych uroczych baloników. Kobiety to jednak bezwzględne są, gorsze od kolumbijskich handlarzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, w coś co wisi, trudniej trafić niż w coś, co sterczy ;))

      Usuń
    2. tzn łatwiej, ofkors, miałam na myśli - łatwiej, eh ;)

      Usuń
  4. "I don’t event do drugs" to raczej "ja nawet nie zażywam".
    Chyba,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi leniuchu, nie należy się po mnie, w kwestii tłumaczeń zwłaszcza spodziewać, że będę nieleniuchem ;)

      Usuń

No to cyk! Nie ma się co pieścić.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...